F1 Grand Prix Malezji 2017
Ostatnio Formuła 1 raczej ciągle wita nowe tory, w jej nieustannie powiększającym się kalendarzu, niż żegna stare. Z resztą nowe władze sportu nie raz przekonywały fanów, że nie pozwolą na odarcie sezonu z klasycznych torów, bez których większość kibiców nie wyobraża sobie najważniejszej serii wyścigowej świata. Tym dziwniejszy był brak starań nowych właścicieli by Malezja wciąż gościła F1 i tym smutniejsze było pożegnanie jednego z najlepszych torów „ery Hermanna Tilke”, szczególnie że wyścig pokazał, iż tor potrafi zagwarantować niemałe emocje.
To już kolejny weekend w tym roku, kiedy od samego początku Mercedes miał niemałe problemy. Tym razem, od nazywania swojego bolidu kapryśną diwą, zespół Srebrnych Strzał przeszedł do (jak to określali) szukania chochlika, który grzebał im przy samochodzie. Szukali, szukali i zdecydowanie nie mogli go znaleźć. Z przodu tymczasem znów świetnym tempem popisywał się Red Bull, który dawał sobie radę znakomicie dzięki aerodynamice, mimo że Sepang powinien przecież premiować samochody z potężnymi jednostkami napędowymi. Obok RBR na czele meldowało się oczywiście Ferrari. Co już zupełnie zaskakujące, w ścisłej czołówce regularnie meldował się także McLaren Fernando Alonso! Trzeba jednakże pamiętać, że pogoda nie postanowiła ułatwiać zadania teamom i treningi odbywały się albo na torze mokrym, albo przesychającym, co oczywiście miało wpływ na ich wyniki. Z resztą w drugiej sesji treningowej miał miejsce bardzo niebezpieczny wypadek Grosjeana, który w ogóle nie powinien mieć miejsca. Bolid francuza potrącił na tarce pokrywę studzienki podbitą wcześniej przez Mercedesa Bottasa. Strach pomyśleć jak źle mogło się to skończyć, ale na szczęście kierowca wyszedł bez szwanku.
Po takiej rozgrzewce kwalifikacje na suchym torze miały szansę owocować w wiele niespodzianek i tak z resztą było. Po pierwsze rozpoczęły się od kolejnego ogromnego dramatu Ferrari i Vettela. Tuż przed kwalifikacjami zespół stwierdził, że konieczna jest wymiana jednostki spalinowej w aucie Sebastiana. Mechanicy najwyraźniej bardzo się śpieszyli, bo kiedy tylko Niemiec pojawił się na torze w Q1 zameldował o niepracującej turbinie. Zaraz potem zjechał do garażu i… już nie powrócił na tor. Wydawało się, że to najgorsze co może się stać Ferrari próbującemu odrobić stratę do Hamiltona. Z przodu tymczasem mimo problemów całkiem nieźle prezentował się Hamilton, ale także i Raikkonen wykorzystujący dobre tempo Ferrari, oraz oczywiście cały zespół Red Bulla. Ostatecznie, jak sam przyznał nieco zaskoczony, Hamilton wywalczył pole position o 4 setne sekundy przed Raikkonenem, który niestety nie potrafił wykorzystać słabości Mercedesa w Malezji, co pewnie udałoby się Vettelowi. Za tą dwójką uplasował się cały Red Bull przed Bottasem, Oconem i Vandoornem, który o dziwo pokonał 10. w kwalifikacjach Alonso.
Ferrari zdiagnozowało problem w bolidzie Vettela i jako że i tak miał startować z końca stawki, zespół postanowił wymienić jak najwięcej podzespołów w bolidzie Sebastiana i przyjąć na klatę typowe dla obecnego sezonu kilkadziesiąt miejsc kary cofnięcia na starcie, które i tak nie mogły nic zmienić. Tym samym Niemiec wykorzystał dozwolone w 2017 roku limity i kolejne podmiany elementów będą już wiązały się z przesunięciami na starcie, co zdecydowanie nie ułatwi walki z Hamiltonem. Wyścig miał startować na przesychającym torze, ale jeszcze przed jego startem los znów pokazał, że chce by weekend na Sepang był kompletną katastrofą dla Czerwonych. Już podczas okrążenia wyjazdowego na pozycje startowe problemy z bolidem zgłosił Kimi Raikkonen. W oczekiwaniu na procedurę startową mechanicy Ferrari na prostej rozebrali tył auta i próbowali naprawić problem. Ostatecznie jednak auto zostało zepchnięte do pitlane i już nigdy stamtąd nie wyjechało…
Osamotniony w pierwszym rzędzie Hamilton ruszył więc niezagrożony do wyścigu. Za nim, z trzeciego rzędu po dobrym starcie, atak na dwójkę Red Bulla przypuścił Bottas, który odważnie wyszedł na zewnętrzną pierwszego zakrętu. Udało mu się „łyknąć” Ricciardo, ale Verstappen, po skutecznej obronie, zaczął pogoń za Lewisem. Za nimi natomiast na sekwencji zakrętów 1-2 starły się ze sobą zespoły Force India i Williamsa. Perez z Oconem jechali bardzo blisko siebie i jeden drugiemu nie zostawiał miejsca na żaden manewr i skupili się chyba tak bardzo na wzajemnych przepychankach, że finałem ich walki był kontakt Ocona z Massą na wyjściu z drugiego zakrętu. Bolid Felipe uderzony w tył aż podskoczył, ale o dziwo obyło się bez poważnych konsekwencji, choć jak się później okazało, Ocon i tak musiał zjechać po nowe opony, gdyż startowe uszkodził podczas owej kolizji. Nieco dalej bardzo dobrą jazdą popisywał się Vandoorne, dla odmiany Alonso tracił w wyniku zamieszania spowodowanego kolizją Ocona i Massy. Vettel z kolei zdawał sobie sprawę, że by myśleć o choć zbliżeniu się do Hamiltona, musi jak najszybciej minąć całą resztę stawki i choć zachowywał margines bezpieczeństwa w mijaniu wolniejszych kierowców, to jechał agresywnie i było widać, że nie zamierza zwlekać z manewrami do 100% bezpiecznych sytuacji, skutkiem czego po pierwszym okrążeniu był już tuż za pierwszą dziesiątką.
Z przodu scenariusz zmagań był nad wyraz niestandardowy jak na ten sezon. Nie dość, że Hamilton nie mógł uciec Verstappenowi, to ten kiedy nie musiał już się martwić o zawodników za nim, bardzo szybko siadł Brytyjczykowi „na ogonie” i już na czwartym okrążeniu wysunął się na prowadzenie pokazując, że nie będzie to kolejny triumfalny spacerek dla Mercedesa. Gorzej szło Ricciardo, który choć zbliżał się do Bottasa, to nie na tyle by myśleć o przeprowadzeniu skutecznego ataku. Udało mu się to chwilę później, na dziewiątym okrążeniu, po pięknej walce koło w koło w pierwszym sektorze. Panowie jechali między sobą na centymetry, ale bez kontaktu, przepychania, za to z wzajemnym szacunkiem i dostateczną agresją. W końcu Daniel dopiął swego, ale takie pojedynki po prostu miło oglądać.
Po dziesiątym okrążeniu zaczęły się zjazdy w wykonaniu środka stawki. Po zjazdach zespołu Williamsa na swój pobyt do boksów zjechał Stoffel Vandoorne. Belg powrócił na tor dosłownie pomiędzy walczącymi ze sobą bolidami zespołu Sir Franka, ale trzymał się wewnętrznej w pierwszym zakręcie i pięknie wykorzystał przepychanki obu konkurentów, by po sekwencji zakrętów otwierających okrążenie znaleźć się przed nimi. Vandoorne zdecydowanie dobrze się czuł na torze w Malezji. Z przodu natomiast Vettel dalej szarżował i gonił podium, tym razem pokonując szóstego Pereza i wskakując już na piąte miejsce, tuż za Bottasem. Tymczasem Ocon zaliczył kolejną przygodę, tym razem obrót spowodowany kontaktem z Sainzem. Carlos nie dostał żadnej kary co mnie nieco dziwi, gdyż kierowca Force India zostawił mu szeroki pas po wewnętrznej zakrętu, podczas gdy Hiszpan się w nim nie zmieścił i uderzył w różowy bolid. Jednak jakby Alonso powiedział – karma działała, gdyż na 30 okrążeniu w bolidzie Sainza silnik dokonał swojego żywota.
Tymczasem czołówka zajęła się swoimi zjazdami do boksów. Wszystko rozpoczął Hamilton, potem w boksach pojawił się spokojnie kontrolujący prowadzenie Verstappen i nieco przeciągający swój pobyt na torze Ricciardo. Dokładnie w połowie wyścigu po swoje supermiękkie opony pojawił się Vettel. Najdłużej na torze pozostał Bottas i jak się okazało nie był to najlepszy wybór. Sebastian w swojej szaleńczej pogoni na świeżych oponach nadrobił stratę na tyle, że Valtteri powrócił na tor już za nim. Od tej pory głównym celem Vettela był Ricciardo i potem może Hamilton. Wydawało się to całkiem możliwe, gdyż jedyne Ferrari na torze kręciło kosmiczne czasy, pobijając przy tym rekord toru w Malezji, ustanowiony jeszcze w 2004 roku przez Montoye.
W końcu Vettel zbliżył się na odległość ataku do Ricciardo i spróbował go przeprowadzić. Jednak Daniel bardzo umiejętnie się bronił i mając świadomość, że Sebastian ma mocno zużyte opony supermiękkie wiedział, że może próbować przetrzymać jego szarżę. Udało się! Nie tylko na kilka okrążeń przed metą opony w bolidzie Vettela miały już dość, ale także bliska jazda za rywalem zdecydowanie podniosła temperatury silnika. Niemiec musiał odpuścić i oddalić się na bezpieczny dystans by schłodzić jednostkę. Potem ogumienie poddało się już kompletnie i na ostatnich kilku okrążeniach Sebastian stracił ponad 10 sekund do Ricciardo.
Tymczasem z przodu z pewną i bezpieczną przewagą zwycięstwo dowiózł Verstappen. Niezły prezent na urodziny, poza tym zdecydowanie należy mu się za wszelkie niepowodzenia tego sezonu. Za nim finiszował Hamilton, któremu trzeba zdecydowanie pogratulować wyniku przy słabszej formie Mercedesa w Malezji. Trzeci finiszował Ricciardo przed Vettelem, Bottasem, Perezem i Vandoornem. Warte odnotowania jest także 14. miejsce debiutującego w F1 Gasly’ego oraz… tragiczna postawa Renault, które na Sepang dysponowało tempem praktycznie porównywalnym z Sauberem, czyli bardzo, baaaaaardzo słabym. Nie sposób nie napisać także o bardzo dobrej postawie Vandoorne’a. który wreszcie daje nadzieję na to, że będzie nie tylko godnym partnerem Alonso, ale i kierowcą mogącym w przyszłości walczyć o czołowe lokaty.
Wyścig zakończył się dość niecodziennym zdarzeniem. Już po przekroczeniu linii mety podczas mijania Strolla przez Vettela, kierowca Williamsa zahaczył samochód Niemca i to na tyle poważnie, że urwał mu lewe tylne koło, wraz z zawieszeniem. Strasznie głupia kolizja, która w dodatku może zaszkodzić świeżutkiej jednostce w czerwonym pojeździe.
Jak na razie druga połowa sezonu, która miała sprzyjać Ferrari, okazuje się dla włoskiego zespołu kompletną katastrofą. Już teraz, zakładając że Hamiltonowi do końca roku nie podwinie się noga, Vettel, chcąc myśleć o tytule, musi wygrać wszystkie wyścigi pozostałe w sezonie. Patrząc na rywalizację, mamy tu prawdziwy „syndrom Hondy”. Od kiedy bowiem Honda obraziła się na McLarena po zerwaniu kontraktu i zapowiedziała, że nie będzie więcej wprowadzać poprawek do ich silnika, nagle… McLareny zaczęły dojeżdżać. To samo z Ferrari – kiedy nagle Panowie zapragnęli powkładać do bolidów nowe jednostki, wszystko zaczęło się sypać i choć widać dobre tempo, to nie udaje się uzyskać potwierdzających to wyników. Vettel chyba tylko dlatego nie traci nadziei. Dla odmiany nadspodziewanie dobrze prezentuje się Red Bull, który przy ostatnich problemach Mercedesa powoli wyrasta na równorzędnego rywala dla obu liderujących zespołów i coś czuję, że to w jaki sposób kierowcy RBR będą dzielili dwójkę walczącą o mistrzostwo, będzie miało kluczowy wpływ na to, kto pod koniec sezonu sięgnie po tytuł.