F1 Grand Prix Singapuru 2017
Wyścig w Singapurze, po klęsce Ferrari na ich własnym podwórku we Włoszech, miał pokazać zupełnie inny obraz rywalizacji. Spodziewali się tego tak sami zainteresowani, jak i najwięksi rywale i kibice. W sumie rzeczywiście by tak było, ale pierwsze kilkanaście sekund wyścigu nie tylko odwróciło obraz rywalizacji do góry nogami, ale może mieć też kluczowy wpływ na końcowe wyniki sezonu.
Od samego początku weekendu królowało Ferrari. Nie! Zaraz, wróć! Królował tym razem Red Bull! Troszkę zgodnie z oczekiwaniami tory w drugiej połowie sezonu zdecydowanie bardziej pasują charakterystyce bolidu byków. Podczas treningów prym wiedli Verstappen z Ricciardo tuż przed kierowcami Ferrari. Mercedes natomiast był jeszcze dalej niż się spodziewał, niemal identycznie jak Ferrari na Monzie. Kolejną zaskakującą informacją była świetna forma McLarena. Czasy uzyskiwane przez kierowców brytyjskiego teamu bez problemu łapały się do najlepszej dziesiątki! Całkiem nieźle prezentowało się także Renault, natomiast zdecydowanie cierpiały zespoły opierające swoją szybkość głównie na silniku Mercedesa.
Kwalifikacje były nad wyraz intensywne, jako że bodaj pierwszy raz w tym sezonie trzy czołowe zespoły musiały z całych sił walczyć o ustawienie swoich bolidów jak najbardziej z przodu, bez pewności, że uda im się zdystansować rywali. Z konkurencji zwycięsko wyszedł Vettel, który jednak stanął w pierwszym rzędzie wraz z Maxem Verstappenem. Z resztą dalej ustawił się kolejny Red Bull Ricciardo, później Raikkonen i dopiero oba Mercedesy. Za nimi natomiast Renault Hulkenberga i oba McLareny tracące mniej niż 0,4 s do Mercedesów, co należy uznać niemalże za cud.
Wyścig jednakże miał być z góry inną historią choćby dlatego, że przed startem zaczął padać deszcz. O dziwo dyrekcja wyścigu postanowiła pozwolić kierowcom na normalne ściganie, a nie jak często to ostatnio widzieliśmy start za samochodem bezpieczeństwa. W tym konkretnym przypadku warunki były jednak naprawdę ciężkie, przede wszystkim ze względu na widoczność. Kierowcy nigdy jeszcze nie jechali w nocy przy sztucznym świetle z pióropuszami wody i asfaltem odbijającym całą feerię barw okolicznych świateł.
Kiedy tylko zgasły światła Vettel, po średnim starcie, ruszył w lewo by „zamknąć” Verstappena, choć trzeba przyznać, że już w tym momencie był na przegranej pozycji i na wejściu w pierwszy zakręt pewnie straciłby pozycję lidera. Tymczasem Max też nie zaliczył idealnego startu i po jego lewej stronie między bolid RBR a bandę wciskał się Raikkonen. Wszystko trwało bardzo szybko i już sekundy później ściśnięty między dwa Ferrari bolid Verstappena zahaczył kołem o Ferrari Kimiego, które obracając się przed nosem Verstappena potężnie uderzyło w auto Vettela. Ten zdołał ujechać jeszcze trzy zakręty zanim zniszczenia w jego samochodzie dały o sobie znać, co zakończyło się na bandzie. Z kolei lecące przez całą szerokość toru bolidy Kimiego i Maxa zabrały ze sobą jeszcze McLarena Alonso, który po świetnym starcie awansował przed oba Mercedesy. Dla całej czwórki był to koniec ścigania…
W jednej chwili z dramatu Srebrnych Strzał wyścig stał się ich marzeniem. Oto po całym zamieszaniu to Hamilton znalazł się na czele przed Ricciardo, a oba Ferrari nie tyle nie mogły już myśleć o zwycięstwie, co nawet o zdobyciu jakichkolwiek punktów. Na torze oczywiście pojawił się samochód bezpieczeństwa. Nieco trwało zanim rywalizacja została wznowiona, gdyż sprzątania było niemało. Po restarcie Hamilton bezproblemowo utrzymał lokatę i korzystał z przywileju czystego toru, podczas gdy Ricciardo za nim, choć teoretycznie miał być szybszy, zdecydowanie tracił dystans, być może borykając się z problemem widoczności, czy raczej jej braku. Zdecydowanie gorzej na początku radził sobie za to inny kierowca Mercedesa. Bottas zupełnie nie mógł się dogadać z bolidem i odnaleźć tempa wyścigowego, czy może to właśnie widoczność mu przeszkadzała, czy same ustawienia pojazdu – nie wiadomo. Niemniej został wyprzedzony nawet przez Palmera.
Ściganie nie trwało długo, gdyż tym razem Kwiat wbił się w bandę i spowodował kolejny wyjazd SC. Co ciekawe, cała czołówka poza Hamiltonem postanowiła zjechać po nowe opony. Lewis przez radio głośno zastanawiał się nad popełnionym właśnie błędem, ale po wznowieniu okazało się, że nowe opony praktycznie nie zmieniły układu sił i Ricciardo jak tracił dystans do Hamiltona, tak robił to dalej dysponując nowszymi oponami. Nastąpiło zdecydowane uspokojenie walki na torze, szczególnie po początkowym szalonym okresie, kiedy kierowcy korzystając z warunków, podejmowali odważne ataki i oglądaliśmy niemałe przetasowania.
Deszcz ustał i jak zwykle podczas mokrych wyścigów rozpoczęło się nerwowe, taktyczne wyczekiwanie, kto i kiedy podejmie próbę założenia opon typu slick. Wydawało się, że linia optymalnego toru jest już sucha, ale jednocześnie była bardzo wąska i każdy wyjazd poza nią byłby niemal równoznaczny z wyjechaniem na lodowisko. Pierwszy wyzwania podjął się Magnussen, nieco szalejący podczas wyścigu, dzięki czemu mogliśmy oglądać sporo akcji z jego udziałem. Zaraz za nim zjechał po slicki Massa. Pierwsze okrążenie nie było obiecujące, ale obaj Panowie bez poważnych problemów utrzymali się na torze i już po chwili zaczęli wykręcać niezłe czasy.
To wystarczyło,by cała stawka natychmiast ruszyła na zmianę opon. Co ciekawe, ostatni zrobił to Hamilton, którego opony przejściowe wciąż spisywały się nieźle, a mało tego był w stanie trzymać tempo wcale nie gorsze od zawodników jadących na slickach. Przewaga Lewisa była już jednak tak duża, że mógł on spokojnie patrzeć z dystansem na to co wyczynia reszta stawki i reagować jak już będzie pewny swego. Z resztą po przejściu na opony na suchy tor przewaga na Ricciardo wciąż rosła, co było w sumie niemałym zaskoczeniem. Przecież Red Bull tak mocno dystansował Mercedesa przed wyścigiem. Zdaje się jednak, że gorsza przyczepność po deszczu, a przede wszystkim niższa temperatura, zrobiły swoje. Bolidy Srebrnych Strzał znane są z tego, że nieźle radzą sobie podczas chłodniejszych wyścigów, podczas gdy Red Bull i Ferrari mają problemy.
Pewnie dlatego też Hamilton nie krył frustracji spowodowanej kolejnym wyjazdem samochodu bezpieczeństwa, który kasował jego ciężko wypracowaną przewagę. Nie narzekał za to Bottas, który dopchał się już do trzeciego miejsca i wraz z przesychającym torem tak bolid jak i kierowca odnajdywali solidne tempo. Wyjazd SC spowodował Ericsson obracając się i uderzając w bandę na słynnym, wąskim moście toru w Singapurze. Po wznowieniu jednak Lewis znów zaczął budować bezpieczną przewagę i nie zanosiło się, by ktokolwiek mógł mu zagrozić. Tymczasem z tyłu w boksach potężne problemy z bolidem miał Hulkenberg i zakończyły się one wycofaniem na następnych okrążeniach. Przedwcześnie wyścig zakończył też szalejący Magnussen, kiedy MGU-K w jego Haasie „dokonało żywota”.
Wyścig w Singapurze należy do najdłuższych w sezonie i często przez wyjazdy samochodu bezpieczeństwa nie udaje się przejechać pełnego dystansu, przed upływem regulaminowego czasu. Po tylu okresach neutralizacji, nie mogło być inaczej też w tym roku. Na metę pewnie i bezproblemowo pierwszy wjechał Hamilton, przed Ricciardo i Bottasem. Piąty finiszował Sainz, przed Perezem iiii… Palmerem (!!) zaliczającym wraz z Carlosem najlepsze wyniki w karierze.
Dyskusji o kraksie na starcie zdaje się wciąż nie ma końca. Przyznam, że obejrzałem wszystkie możliwe ujęcia kamery na ten wypadek i zgodzę się z Hornerem mówiącym, że każdy obciążający za całe zajście Verstappena powinien przejść gruntowne badania u okulisty. Jeśli nie wierzycie, sprawdźcie onboard Maxa. Facet nie miał szans zobaczyć ani wypadającego z boku Raikkonena, ani że Vettel zaryzykuje niemal dosłowne zajechanie mu drogi. Kto jest winny? A czemu zawsze musi być winny? Tak się czasem dzieje, że w tłoku i na starcie „nie ogarnie się” wszystkiego. Tu najbardziej nie ogarnął Vettel, ale i on nie mógł wiedzieć, że Max nie będzie miał gdzie się ruszyć, bo pod nosem wyrośnie mu Kimi.
Hamilton może więc mówić o szczęściu, które za to potrafił w pełni wykorzystać, czego nie można negować. Ciekawe również było świetne tempo Mercedesa w wyścigu, pomimo potężnych problemów we wcześniejszej części weekendu. Kto wie, może ta kraksa będzie kosztować Vettela tytuł.