F1 Grand Prix Włoch 2017
Wyścig we Włoszech to święto Ferrari, a właściwie fanatycznych włoskich kibiców. Wygrać tam w czerwonym bolidzie to znaczy z miejsca zyskać status bóstwa. Niestety w tym roku nie było to dane żadnemu z kierowców Ferrari, a prawdę mówiąc nie mieli na to nawet najmniejszych szans, poza liczeniem na łut szczęścia.
Generalnie wiadomo co na Monzie, zwanej świątynią prędkości, jest najważniejsze. Moc. Moc to silnik, a silnik to Mercedes w tym sezonie. Gdyby nie to, że paru kierowców poza podium postarało się o zapewnienie atrakcji fanom sportu, to można by już zakończyć relacje.
Na co się zanosi było wiadomo od początku, ale piątkowe treningi tylko potwierdziły dominację Mercedesa, czy raczej jego jednostki napędowej. Z resztą nawet słabo radzący sobie ostatnimi czasy Williams, dzięki korzystaniu z niemieckich silników, na Monzie bez problemów plasował się w okolicach końca pierwszej dziesiątki. Sobotni trening to już zupełnie inna sprawa, za sprawą pogody, której załamanie nie tylko pokazało dziwną siłę Willamsa na mokrym torze (czego sam zespół nie potrafił wytłumaczyć), ale także opóźniło rozpoczęcie kwalifikacji o dobre kilka godzin. Te, kiedy już się zaczęły, przyniosły sporo zaskoczeń, jak z resztą można było się spodziewać po jeździe w ciężkich warunkach, kiedy liczy się jedno udane okrążenie. Nadspodziewanie dobrze spisali się kierowcy Red Bulla, którzy uplasowali się za zdobywcą PP – Lewisem Hamiltonem. Ten nie tylko zdystansował ich o ponad sekundę, ale też poprawił się między poszczególnymi okrążeniami o niemal półtorej sekundy, co uważam za… nieco dziwne? Nie kwestionuję szybkości Brytyjczyka, szczególnie w warunkach kwalifikacyjnych, ale mówimy tu o poziomie czołówki F1, podczas gdy podobne poprawki z kółka na kółko to zaliczał chyba tylko Paul di Resta który nie był w żadnym bolidzie dobrych kilka lat. No, ale może nie roztrząsajmy. Ciężko przytaczać wyniki kwalifikacji, gdyż geniusz obecnej formuły silnikowej i przepisów dał sobie znać na Monzie bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Oto liczba kierowców ukaranych przesunięciem na starcie niedzielnego wyścigu, za wymianę komponentów jednostki napędowej, wynosiła siedmiu zawodników na 20 startujących, czyli niemal połowa stawki. Dostało się całemu zespołowi Red Bulla, który można powiedzieć, że hobbystycznie popisał się dobrą formą w kwalifikacjach. Świetnie za to spisał się Williams, w szczególności Stroll, który wywalczył czwartą lokatę, a po przesunięciu teamu RBR startował z drugiej pozycji obok Hamiltona! Trzecią lokatę startową zdobył z kolei Ocon, mocno dystansując Pereza. Wyjątkowo także Vandoorne popisał się lepszą formą od Alonso. Ferrari zawodziło kibiców na całej linii i gdyby nie przesunięcia rywali, startowali by dopiero z okolic 4. rzędu. Sam Vettel był wyraźnie negatywnie zaskoczony formą bolidu i widać było, że zespół nie rozumie co się dzieje.
Wielu przeczuwało potężną kraksę na starcie, w związku z obecnością dwóch młodziaków w pierwszych rzędach. Nic takiego nie miało miejsca, wszyscy zmieścili się w pierwszej szykanie. Pomogły pewnie warunki pogodowe, gdyż w niedzielę już nie można było na nie narzekać, a tor był kompletnie suchy. Pewnie dlatego też po starcie wszystko szybko zaczęło wracać do „normy” i Ocon wraz ze Strollem zostali wyprzedzeni przez Bottasa i odrabiającego straty Vettela. Raikkonen nie potrafił sobie z nimi poradzić tak szybko. Tymczasem z tyłu, goniący z ostatnich pól startowych kierowcy RBR, zapewniali ruch w stawce, popisując się coraz odważniejszymi atakami. Niestety pech nie opuszcza Verstappena i tak szybko jak się zaczęło, tak i skończyło się dla Holendra, który po kontakcie z Massą złapał flaka i musiał dotoczyć się do boksów po nowe opony. Powrócił ze stratą plasującą go już poza jakąkolwiek walką o istotne punkty. Także Alonso próbował cokolwiek wyciskać ze swojego McLarena, ale jak można było przypuszczać na Monzie, samochód powodował tylko frustrację Hiszpana. Nie musieliśmy więc czekać długo aż zaczął przez radio nadawać kolejne monologi kwalifikujące go do nagrody „złote usta F1”.
Tymczasem rozpoczęły się zjazdy do boksów, podczas których układ stawki nie uległ większym zmianom. Z tyłu Ricciardo rozpędzał się i połykał kolejnych kierowców, tymczasem z przodu oba Mercedesy pewnie podążały daleko przed bezradnym Vettelem. Chwilę później oglądając wyścig powiedziałem „O! Oba McLareny jeszcze jadą!”. Okazało się to niewybrednym żartem, bo tylko skończyłem swoją błyskotliwą wypowiedź, a realizator pokazał ledwo toczącego się do boksu Vandoorne’a…
W wyścigu dalej nie działo się już praktycznie nic i mógłby się nawet zakończyć, gdyby nie świetna pogoń Ricciardo, który przeprowadził kilka genialnych ataków, a ostatni na Raikkonena, jest chyba najlepszymi i najczęściej pokazywanymi, kilkunastoma sekundami relacji z tego wyścigu. Przeprowadzony na końcu prostej startowej atak z dohamowaniem ze sporego dystansu za Raikkonenem, nie tylko ośmieszył fińskiego mistrza świata, ale i pokazał siłę Red Bulla na Monzie. Szkoda, że przez kary kierowcy tego zespołu nie mogli pokazać więcej w wyścigu. Kto wie, może napsuli by krwi nawet Mercedesowi? Napsuli na pewno Ferrari, gdyż rozochocony wyprzedzeniem Kimiego Ricciardo, zaczął gonić Vettela. Robił to w zastraszającym tempie, ale zabrakło dystansu wyścigu, by zbliżyć się na odległość ataku.
Na koniec mogliśmy podziwiać jeszcze niezłą walkę Ocona z zespołem Williamsa oraz… przedwczesne zakończenie wyścigu Alonso, wywołane przez awarię tego, co i tak wszyscy wiemy. Samy wyścig poza piękną pogonią Ricciardo nieco bez historii. Ferrari zostało upokorzone w swojej świątyni przez dublet Mercedesa. Trzeci Vettel pozwolił uratować honor czerwonych, pojawiając się na podium. Choć zespół rozkłada ręce, to mimo wszystko mówią, że są dobrej myśli bo kolejne tory w kalendarzu powinny im sprzyjać. Jest więc szansa, że rywalizacja nie przerodzi się w koncert Mercedesa, bo czerwoni ostatnio zaczęli widocznie tracić dystans. Już za nieco ponad tydzień GP Singapuru, więc zobaczymy ile z obietnic spełni Ferrari, a i kto wie, może tory dadzą się bardziej wykazać także Red Bullowi?