Pięć na piątek: z historii motoryzacji
Dzisiaj w pięć na piątek, tuż przed GP F1 i 24h of Spa, zerknijmy sobie na krótkie i ciekawe historyjki ze świata motoryzacji. Część z nich może znacie, a część może was nieźle zaskoczyć.
Poniżej krótkie, ciekawe mam nadzieję i nietypowe wspominki z historii. W sam raz na piątek.
5. SS Jaguar
Jaguar po drugiej wojnie światowej miał problem. Właściwie to nie nazywał się jeszcze wtedy Jaguar, tylko SS Cars. Chyba więc już wiecie, z czego problem wynikał. SS było skrótem od Swallow Sidecar, ale po drugiej wojnie dość jednoznacznie ów skrót kojarzył się z pewną nazistowską organizacją, która paru osobom na świecie mocno zaszła za skórę. W 1935 roku nazwę firmy zmieniono na SS Jaguar. Dodanie nazwy zwierzęcia tłumaczono tym, że słowo Jaguar jest bardzo charakterystyczne i nie może być mylone z żadnym zagranicznym wyrazem. W 1945 roku zrezygnowano ze skrótu i pozostano przy samym „Jaguar”. Jeśli jednak mam być szczery nie tylko nazwa SS Cars, ale i logo wygląda jakby miało tego samego projektanta, co sporo symboli III Rzeszy.
Co ciekawe to nie jedyna słynna marka, której logo ma konotacje z Niemcami. Sam Enzo Ferrari wymyślił logo swojej legendarnej firmy, pożyczając „rozbrykanego konia” z herbu asa przestworzy I wojny światowej, który nazywał się Francesco Baracca. Jednak wedle niepotwierdzonych przesłanek sam Baracca utworzył swój herb zapożyczając konia, z herbu na samolocie niemieckiego pilota, którego zestrzelił.
4. Trzaśnij się w Szwajcarii
Szwajcaria ma sporo dziwnych przepisów. Od zakazu koszenia w niedzielę, do… zakazu sikania na stojąco po 22. Jeden z nich dotyczy samochodów. Mianowicie nie wolno trzaskać drzwiami od 22. do 6. rano. Oczywiście chodzi o nieprzeszkadzanie sąsiadom. Zastanawiam się tylko, komu przeszkadzało jak ktoś trzasnął drzwiami od auta w dolinie, w której stoi pięć domków na krzyż?
3. Wyścigi bimbrowników
Wiecie jakie były początki NASCAR? Mocno zakrapiane. W czasach prohibicji w USA, ludzie kombinowali jak tylko mogli, by dorobić się na pędzeniu alkoholu. Szczególnie w regionie Appalachia przemytnicy i bimbrownicy mieli się świetnie. Choć może nie tyle świetnie, co dla tych ludzi był to jedyny sposób, na wyciągnięcie ich rodzin ze skrajnej biedy.
Tak, czy siak przemytnicy musieli kombinować przy swoich autach, by w razie czego zwiać przed policją na pagórkach i krętych drogach Appalachii. Nie było to takie proste, bo za plecami mieli bagażniki pełne nielegalnego towaru. Największą pomoc dostali, o ironio, od zagorzałego przeciwnika alkoholu. Henry Ford nie krył swojego uprzedzenia i tępił picie alkoholu wśród swoich pracowników. Jednak to jego firma stworzyła silnik V8, który właściwie napędzał cały przemysł nielegalnych bimbrowników od 1932 roku.
Z czasem ów Panowie zaczęli ścigać się swoimi przerobionymi samochodami na lokalnych polach, plażach i torach wyścigowych. Wkrótce odkryli, że ludzie chętnie przychodzą oglądać ich wyścigi i gotowi są za to nawet płacić. Widzów było coraz więcej, czasem nawet dziesiątki tysięcy. W końcu jeden z bimbrowników – Raymond Parks – założył pierwszy profesjonalny zespół wyścigowy.
Wyścigi bimbrowników zyskiwały na popularności i sile. Dalej jednak brali w nich udział ludzie będący na bakier z prawem, a finansowane były z nielegalnie zdobytych pieniędzy. W 1947 roku kolejny z kierowców-szmuglerów, Bill France, zorganizował zjazd kierowców, mechaników i właścicieli zespołów. Zjazd miał miejsce na Florydzie, a jego wynikiem było spisanie regulaminów i powstanie National Association for Stock Car Auto Racing, czyli dobrze znanego nam NASCAR. Od tej pory Panowie byli oficjalni i legalni, choć jeszcze przez jakiś czas NASCAR finansowany był z pieniędzy zarobionych na bimbrze. Bill France zadbał jednak o porządną organizację, oprawę i umowy sponsorskie, by całość była legalna. Wtedy jednak osoby takie jak Raymond Parks pożegnali się z tym sportem, nie chcąc negować jego korzeni i od nich odchodzić.
Warto zauważyć, że auta bimbrowników nie tylko dały początek legendarnej serii wyścigowej, ale de facto były także pierwszymi hot-rodami. Przecież Ci Panowie starali się je modyfikować i wycisnąć jak najwięcej mocy, byle nie dać się złapać.
2. Gwiazdki Michelin
Pewnie słyszeliście o gwiazdkach Michelin, przyznawanych różnym restauracjom, prawda? Zastanawialiście się, jaki ma to związek ze słynną firmą oponiarską? Cóż, w początkach motoryzacji firmy produkujące ogumienie nie miały łatwo. Ludzie jeździli niewiele, nie potrzebowali opon na różne pory roku, a więc i rzadko kupowali takie produkty. Bracia Michelin wpadli więc na pomysł utworzenia przewodnika, który przedstawi użytkownikom automobili ciekawe miejsca do odwiedzenia, malownicze trasy, muzea i restauracje, w których warto zjeść, hotele warte przenocowania. Bracia mocno cenili sekcję restauracyjną i wynajęli grupę „tajemniczych klientów”, którzy odwiedzali restauracje, a potem je opiniowali.
Przez pierwsze dwie dekady XX wieku przewodnik rozdawany był za darmo. W końcu w 1920 roku stał się produktem płatnym i okazało się, że ludzie wciąż chcą z niego korzystać. Od 1926 roku w przewodniku zaczęto przyznawać restauracjom gwiazdki. W 1936 roku opublikowano oficjalne zasady przydzielania gwiazdek, czyli układ znany do dziś.
1. Bond z Afryki
Myśleliście, że Bond miał niezłe gadżety? Otóż nie. Bond był słabiakiem, który miał niby specjalne rzeczy robione dla niego, jak auta z rakietami i miotaczami płomieni, a tymczasem to wszystko może mieć zwykły Kowalski. Nie wierzycie? No to posłuchajcie.
Pod koniec lat 90-tych Afryka Południowa była miejscem ciągłych napaści, ataków, porwań samochodów i co tylko. Przestraszeni obywatele szukali rozwiązania, a jak jest potrzeba, to znajdzie się i produkt. W końcu ktoś wymyślił… samochodowy miotacz płomieni. „Blaster”, bo tak się nazywał, miał dwie dysze, po jednej z każdej strony pojazdu, przez który pompa wystrzeliwała gaz, zmagazynowany w zbiorniku. Gaz był podpalany przez iskrownik, a na delikwenta stojącego obok buchały płomienie.
Było NIECO wątpliwości co do legalności tego rozwiązania, ale choćby służba zdrowia zapewniała, że jest ono bezpieczne. Cytuję: na pewno nie jest to śmiertelne narzędzie, nikt tam nie będzie stał i czekał aż go usmażą, co najwyżej oślepnie do końca życia, co to to tak. No więc jak widzicie, zupełnie nie było się czym przejmować.
Rozwiązanie kosztowało w tamtych czasach koło 650$ i jednym z pierwszych klientów, który po nie sięgnął był… naczelnik policji w Johannesburgu. Stąd łatwy wniosek, że naprawdę było potrzebne. Naczelnik oczywiście swoim autorytetem także zapewniał, że „no co w tym urządzeniu może być złego?”. Racja! To w sumie tylko taki alarm z trochę lepszą syreną.
Zanim temat ukrócono historia miała jednak jeszcze jeden, zaskakujący zwrot akcji. Otóż BMW chcąc dogodzić swoim klientom, zainteresowało się tematem i… zaczęło oferować Blaster jako normalną opcję przy konfigurowaniu auta. Wyobrażacie to sobie? Dzień dobry, chciałem zamówić 318i. Dodatkowo czarny metalik, skóra, podgrzewane fotele i miotacz płomieni. Dobre co?
Oczywiście, jak na BMW przystało, opcja ta była droga, ale i tak skusiło się na nią kilkuset klientów.