Pięć na piątek: zapomniane i ekstrawaganckie

W ten piątek zapraszam na szybki przegląd aut, które odznaczały się sporą oryginalnością, a mimo to nie zdobyły należytego rozgłosu i popularności.

5. Mitsubishi Starion

Bardzo dobry i ciekawy samochód, który stał się ofiarą czasów, w jakich go produkowano. Produkowany głównie w drugiej połowie lat 80 Starion musiał konkurować z Nissanem Z31, Mazdą RX-7, Suprą drugiej generacji, czy Hondą Prelude trzeciej. Historia pokazała, że ten okres rozkwitu japońskiego segmentu aut sportowych i marka konkurentów dla wielu osób urosły do miana legendy oraz kultu, natomiast Starion w całym tym szumie został właściwie niemal zapomniany.

Niesłusznie. Tylnonapędowe coupe od Mitsubishi było bardzo ciekawą (szczególnie w wersji z dwulitrowym silnikiem) i niezawodną propozycją oraz alternatywą dla konkurencji z kraju kwitnącej wiśni. Miało wszystko to, co auto sportowe tamtych czasów mieć powinno – dobre prowadzenie, sylwetkę w kształcie klina, zamykane przednie światła, tylko na masce nie tę markę co potrzeba…

Mimo to Starion wciąż pozostaje ciekawą propozycją dla fanów japońskiej motoryzacji „złotego okresu”. Jak ktoś nadal nie jest przekonany do auta, to niech doda do jego historii sporo sukcesów sportowych, w tym także na imprezach tak znaczących jak rajd Paryż-Dakar.

4. Volkswagen Phaeton

Phaeton to kolejne w zestawieniu auto, z którym nic nie było źle, poza marką, pod jaką było sprzedawane. Samochód powstał z marzenia Ferdinanda Piëcha (wnuka Ferdinanda Porsche), który na początku XXI wieku był prezesem koncernu Volkswagen. Chciał on stworzyć „auto idealne”. Phaeton w tamtych czasach pod wieloma względami właśnie taki był. Jeśli ktoś nigdy nie siedział w środku, a jedynie oceniał pojazd po nadwoziu, to poziom luksusu oferowany przez wnętrze, może być dla niego prawdziwym szokiem.

Samochód miał wiele rozwiązań innowacyjnych i ciekawych nawet jak na współczesną motoryzację, a wręcz niespotykanych w roku 2002, kiedy rozpoczęto jego produkcję. Standardem w Phaetonie był telefon satelitarny i nawigacja (pamiętajmy – to 2002 rok). Samochód wyposażony jest w bezwiewną klimatyzację, czyli nawiewy znane z innych samochodów otwierały się (indywidualnie dla każdego pasażera), dopiero gdy klima nie mogła sobie poradzić z utrzymaniem temperatury z użyciem delikatnej cyrkulacji, dającej niemal niewyczuwalny ruch powietrza. Z resztą ów klimatyzacja współpracowała też z systemem kontroliwilgotności powietrza w kabinie. Wentylatory odpowiedzialne za bezustanną cyrkulację powietrza wewnątrz pojazdu mogły być zasilane z paneli fotowoltaicznych, umieszczonych na szyberdachu. Dodatkowo Phaeton miał bardzo zaawansowane zawieszenie pneumatyczne z ciągłą komputerową kontrolą jego twardości i nastawów, czy radar tempomatu utrzymujący odległość od poprzedzającego auta. W samochodzie były takie smaczki, jak automatycznie chowający się pod tapicerkę zamek tylnej klapy, żeby nie ubrudzić się smarem podczas pakowania kufra. Generalnie technologicznie bliźniakiem Phaetona było zaprezentowane niemal równolegle Audi A8.

Pod maską mógł pracować silnik W12 sprzężony z napędem 4motion, a finalny montaż odbywał się w wybudowanej specjalnie dla Phaetona tzw. Szklanej Manufakturze w Dreźnie, która nie przypomina żadnej innej fabryki samochodowej na świecie. Podłoga wyłożona jest drewnianymi panelami, w idealnej czystości i porządku pracują na niej maszyny wraz z robotami. Całkowicie przeszklony budynek umożliwia klientom obserwowanie ostatecznego montażu auta, by na końcu otrzymać kluczyki i osobiście zjechać swoim egzemplarzem z linii produkcyjnej.

Produkcję auta wstrzymano w 2012 roku ze względu na znikomy popyt. Volkswagena Phaetona można było skonfigurować bez problemu do ceny ponad 600 tysięcy złotych z udogodnieniami, których po dziś dzień trudno szukać nawet w najnowszych autach. Mimo to mało kto chciał kupić auto i dać się zaskoczyć jego wnętrzu i prowadzeniu, skoro na ulicy widział w nim najzwyklejszego Passata.

3. Chrysler Crossfire

Crossfire powstał ze współpracy Daimlera z Chryslerem i niekoniecznie było to jego zaletą. Owszem był montowany w Niemczech i na płycie pierwszego Mercedesa SLK, od którego odziedziczył m.in. wnętrze, co poskutkowało jego niezłą jakością w porównaniu z amerykańskimi standardami. Jednak ów platforma pierwszego SLK R170 została „podarowana” Chryslerowi w 2003 roku, kiedy właśnie kończono produkcję bliźniaczego Mercedesa. W skrócie – Crossfire już w momencie wejścia na rynek był przestarzały, choć może nikt nie wymaga nowoczesności od typowego amerykańskiego coupe z napędem na tył i silnikiem z przodu.

Pod maską mógł pracować 3.2 litrowy silnik V6 Mercedesa lub jego doładowana i tuningowana przez AMG wersja, montowana w odmianie auta ze znaczkiem SRT-6. Auto miało też odziedziczony, dość nietypowy układ kierowniczy z przekładnią śrubowo-kulową, która niestety nie mogła zapewnić precyzyjnego prowadzenia.

Crossfire wyróżniał się przede wszystkim oryginalnym wyglądem i bezpośrednimi odniesieniami stylistycznymi do najlepszych lat amerykańskiej motoryzacji i kultury hot rodów. Dość powiedzieć, że na przedniej osi montowano standardowo 18 calowe koła, a na tylnej 19 calowe, by jeszcze mocniej podkreślić charakter auta.

Sam, dość kontrowersyjny swoją drogą, wygląd nie zapewnił powodzenia i zakładaną sprzedaż 20 000 sztuk rocznie na same Stany Zjednoczone udało się utrzymać tylko przez pierwsze dwa lata, by nigdy potem nie osiągnąć już nawet połowy tej wielkości.

2. Vauxhall VXR8 Bathurst S

To auto ma chyba tyle nazw, co elementów składających się na jego konstrukcję. Vauxhall VXR8, Holden Commodore, Pontiac G8, Chevrolet Lumina, Chevrolet Omega i… to chyba jeszcze nie wszystkie.

Seria E to pierwsza generacja zaprojektowana przez GM całkowicie w Australii. Nie wiem jak wy, ale ja utożsamiam Australię, z mieszanką tego co dobre z USA, z tym co dobre z Europy, przynajmniej jeśli chodzi o motoryzację i z pominięciem umieszczenia kierownicy po złej stronie.

Takim właśnie miksem jest Vauxhall VXR8. Niby rodzinny sedan, ale z potężnym SZEŚCIOLITROWYM silnikiem V8, wydającym głęboki dźwięk, tak charakterystyczny dla muscle carów. Co jest w nim dobrego z Europy? Ano to, że jednak ktoś przejmował się tym, by samochód skręcał, szczególnie w topowej usportowionej odmianie Bathurst S, oddającej cześć słynnemu wyścigowi. Poza tym Australijczycy mają też nieco więcej gustu i wymagań odnośnie jakości, dlatego wnętrze i spasowanie będzie akceptowalne także dla nas, a auto (szczególnie w niższych wersjach) wygląda nad wyraz skromnie i niepozornie.

Jednak to najwyższa, mocno limitowana wersja Bathurst S jest tą, o której mowa. To wciąż rodzinny sedan, ale w mocno „wulgarny”, oklejony paskami i spojlerami, z niedorzecznym 570-konnym V8 o pojemności 6.2 litra, które pewnie powoduje, że w baku tworzy się wir zasysający paliwo jak czarna dziura materię całego kosmosu. Poza tym choć Australijczycy bardzo się starali, to wciąż proste jak konstrukcja cepa auto, a nie żaden wysublimowany europejski sportowiec, co w połączeniu z takim napędem pod maską, czyni z niego samochód w permanentnym trybie głupawki. Słowem – coś idealnego dla fana motoryzacji!

Limitowana liczba egzemplarzy Bathurst S i fakt, że do dostania była jedynie wersja z kierownicą po złej stronie, niestety nie przysporzył popularności autu, które na nią zasługuje. No powiedzcie tylko, który dzieciak nie chciał by być podwożony do szkoły autem, które nawet ledwo się tocząc, hałasem wydechu (jest specjalny, jeszcze głośniejszy tryb!) trzęsie szybami w gabinecie dyrektora? No i rodzic za kierownicą, też by miał permanentny szyderczy uśmieszek, a przecież o to w motoryzacji też chodzi 😉 .

1. Mercedes-Benz SLR Stirling Moss

Może trudno w to uwierzyć, ale SLR Stirling Moss wydaje mi się zdecydowanie niedocenianym autem. Choć istnieje go na świecie zaledwie 75 sztuk, miałem okazję zobaczyć to auto na żywo i mówię wam – jest niedoceniane.

Specjalna wersja SLRa powstałego ze współpracy Mercedesa z McLarenem to nie tylko hołd dla legendarnego Stirlinga Mossa, któremu Mercedes zawdzięcza wiele sukcesów w motorsportach, ale także hołd dla dawnej motoryzacji i roadsterów z otwartym nadwoziem, w których kierowca w goglach i kasku walczył z pędem powietrza i warunkami pogodowymi, mając właściwie pełen kontakt z otoczeniem.

Czy to bezpieczne? Pewnie nie, ale kto by się tym przejmował, skoro całość napędzał 650-konny V8 o pojemności 5.4 litra rozpędzający o 200 kilo lżejsze od standardowego SLRa auto do 100km/h w 3 sekundy i do maksymalnej prędkości 350 km/h.

Klucz tkwi chyba jednak w stylizacji i genialnym nadwoziu oraz wnętrzu. Karoseria jest dziełem koreańskiego (kto by pomyślał?) designera i zarazem odniesieniem do słynnego wyścigowego modelu 300 SLR, a za wnętrze odpowiadał Duńczyk. Oba te elementy idealnie współgrają i tworzą auto, które mimo że jest potworem, to jest w odbiorze zupełnym przeciwieństwem wulgarnego Vauxhalla powyżej. To naprawdę dostojna i elegancka konstrukcja z klasą. Patrząc na nią, widzi się historię motoryzacji i wyścigów samochodowych, świetnie współcześnie zinterpretowaną. Auto budzi szacunek i respekt. Jestem gotów powiedzieć, że to dzieło sztuki motoryzacyjnej i ten jeden jedyny raz, niemiecka firma pokonała włoską w stylistyce. Tak. Obecne modele Ferrari jak Monza SP1 i SP2, które nawiązują do tej samej epoki, robią to moim zdaniem przynajmniej o kilka poziomów gorzej.

SLR Stirling Moss podczas Gumball 3000 w Warszawie

Dlatego uważam, że SLR Stirling Moss zasługuje na szczególną uwagę, jakiej nie otrzymał i jest dla mnie prawdziwą legendą współczesnej motoryzacji. Szczęściarze, którzy go nabyli (oferowany był tylko właścicielom „normalnych” SLRów), nawet jeśli nie lubią much w zębach, to źle na tym nie wyszli. Cena zakupu wynosiła około miliona dolarów. Ostatnio widziałem egzemplarz sprzedany za 10 mln złotych.

Jeden komentarz do “Pięć na piątek: zapomniane i ekstrawaganckie

Leave a Reply

Discover more from 4 kolka i nie tylko

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading