Moje 6 Hours of Imola 2024 cz.I

Zapraszam na relację z wycieczki na drugą rundę sezonu WEC, rozgrywaną na torze Autodromo Enzo e Dino Ferrari, czyli 6 Hours of Imola!

Jak zwykle, w przypadku moich relacji, nie będę wam opisywał jaki był wynik i co się działo na torze. No okej, nieco o rywalizacji pogadamy bo 6 Hours of Imola było ciekawe same w sobie, ale przecież to mogliście zobaczyć w TV. Zamiast tego porozmawiamy o tym, jak było TAM i co widziałem TAM, czego wy nie mogliście zobaczyć (lub poczuć) przed ekranem.

Pomysł na wyjazd wydawał się oczywisty. Po prostu – po zeszłorocznym duuużym wypadzie na Le Mans 24h trzeba było gdzieś pojechać! Wybór padł znów na WEC, bo jest to przede wszystkim seria na poziomie mistrzostw świata, do tego dużo bardziej przystępna cenowo i dla kibiców w ogóle. No i mieliśmy rundę względnie blisko, za to na torze tak legendarnym, że chyba każdy kibic wyścigów musi go kiedyś odwiedzić. Jednak jak charakterystyczny i nietypowy jest tor Autodromo Enzo e Dino Ferrari (zwany po prostu Imola) nie rozumiałem, dopóki nie zjawiłem się na nim osobiście.

Bilety na wyścig kupiliśmy jeszcze w listopadzie 2023 w cenach tzw. „early bird”. Ceny, w porównaniu z taką F1, były wręcz śmieszne. Bilet na cały weekend w wersji full wypas, czyli z wejściem na padok i wizytą w pitlane, kosztował 92 euro. Nie jest to mało, ale to mniej niż najtańszy bilet na samą trawkę na jakiekolwiek GP F1. Bodaj najtańszy bilet na cały weekend „na trawkę” to GP Węgier i kosztuje on 150 euro. Tymczasem jeśli nie musicie wejść na pitwalk i do padoku, WEC na Imoli kosztował was raptem 52 euro. Warto zaznaczyć, że na Imoli są ogólnodostępne trybuny, więc z tym biletem mieliście także miejsce siedzące! Przebitka jest zatem trzykrotna, a zapewniam was, że emocje, wartość wspomnień, aspekty sportowe i techniczne w żadnym stopniu F1 nie ustępują. Śmiem sądzić, że nawet przeważają w niektórych kategoriach na korzyść WEC. Także warto się zastanowić nad sensem inwestowania w królową motorsportów, bo mam coraz większe wątpliwości, do kogo jest kierowana.

Imola wita!

Wracając jednak do naszej wycieczki. Bilety były, do tego udało się wyrwać na popularnym portalu od „bookowania” niezły nocleg ze śniadaniem pod samą Bolonią. Całość w zasięgu jednego dnia jazdy z kraju – ideolo! Muszę przyznać, że przygotowania do tego wyjazdu wyglądały zupełnie inaczej, niż te na tygodniowy wypad na Le Mans. Tu właściwie ograniczyły się do sprawdzenia prognozy i kupienia dwóch obiadów liofilizowanych, żeby sobie wygodnie zjeść na trybunach, niezależnie od pogody. Tyle.

Na wyścig wyruszyliśmy chwilę po 7:00 rano z okolic naszej stolicy. Gładko przejechaliśmy przez Polskę, Czechy (gdzie zatankowaliśmy taniej niż u nas), Austrię i Włochy. Około 21:30 zameldowaliśmy się u naszej włoskiej gospodyni. Pierwsze co zrobiliśmy po rozpakowaniu, to zapytaliśmy jej, jaka jest najlepsza pizzernia w okolicy i ruszaliśmy po nasz upragniony, włoski placek. Cóż mam powiedzieć… byle włoska małomiasteczkowa pizzeria, robi za 6 i pół euro lepsze pizze, niż jakiekolwiek podawane w Polsce. Pamiętam jak Pavel – stały członek naszej ekipy na wypady wyścigowe – jeszcze po 3 dniach jedzenia tej pizzy mówił „Te pomidory są niemożliwe!”. No są, takie są słodkie. Po prostu takie tam rosną. To tak a propos włoskiej kuchni.

W padoku – garaż hypercarów BMW i zespołu WRT.

O ile na Le Mans 24h pojechaliśmy zdrowi, po czym rozłożyliśmy się na miejscu (o czym poczytacie TUTAJ), to na Imolę już wyruszyliśmy z kaszlem i katarem. De facto kaszle i smarka chyba pół naszego kraju, ale powiem wam, że całodzienne przebywanie na dworze tam, na południu, zdecydowanie pomaga. Powiem więcej – katar i kaszel mi minęły… do czasu powrotu do Polski 😀 .

Tak, czy siak, po obejrzeniu relacji z piątkowych sesji F1, zagryzanych włoską pizzą, grzecznie poszliśmy spać. Zwlekliśmy się chyba względnie późno, bo na tor wyruszyliśmy po 10 rano, ale w piątek sesje startowały też dość późno. Kiedy dotarliśmy najpierw mieliśmy szok – tu nie ma gdzie parkować. Nie to, że nie ma parkingów. Tor jest nimi otoczony, ale wszystkie były zarezerwowane dla obsługi, VIPów i innych odwiedzających „ze specjalnymi plakietkami”. Poszczęściło nam się i znaleźliśmy miejsce pod blokiem, ale wiedzieliśmy, że to pewnie jednorazowy fart.

Granica między torem, a miastem.

Generalnie byłem zaskoczony jak bardzo wciśnięty w miasto jest Autodromo Enzo e Dino Ferrari. Tor objeżdża się właściwie przy samym murze, a nitka wyścigowa biegnie miejscami kilka metrów od drogi. Trybuny wystają nawet czasem poza sam tor. Wyjazd z boksów widać z samego miasta Imola, do tego stopnia, że spacerując po niektórych uliczkach, widać dachy aut wyjeżdżających z pitlane na tor.

Zaskoczenie lokalizacją toru i jego otoczeniem tylko się pogłębiło, gdy weszliśmy na obiekt i się po nim przespacerowaliśmy. Oczywiście najpierw obejrzeliśmy pierwszą sesję treningową WEC, w której żółte Ferrari AF Corse popisało się najlepszym czasem. Wtedy już zauważyłem, że rodaków na torze jest prawdziwe zatrzęsienie. Serio – ciężko było się odezwać, by nie usłyszeć polskiej odpowiedzi. O ile jednak „nasi” zachowywali się normalnie, to Włosi mnie totalnie zaskoczyli. Nie jestem wielkim fanem jednośladów, więc może nie zdawałem sobie sprawy, jaki status bóstwa ma w Italii Valentino Rossi. Całe rodziny w koszulkach z numerem 46 wzdychające na każdy ruch ich bożyszcza w garażu. Ludzie podrywający się na trybunach, gdy tylko biało-czarne BMW ich mijało. Dzieci piszczące na widok auta, którym Rossi nawet w danej chwili nie jedzie.

Permanentna kolejka do Valentino

Kolejki po autografy w padoku do Ferrari? Bez żartów. Do czerwonych stało, kilkanaście, kilkadziesiąt osób i to chwilami. Do Rossiego ludzie stali godzinami z kaskami, czapeczkami, kartkami, ochraniaczami, byle tylko mieć gdzieś maziaje Valentino. Sklepy? Wiecie kto miał ich najwięcej i największe? Myślicie, że kilka oficjalnych sklepów WEC to dużo? Co wy – Rossi był największą marką z kilkoma sklepami, o powierzchni niemal równej „supermarketowi WEC”. Żeby nie było: w sklepie WEC największą popularnością i tak cieszyły się ubrania z numerem 46.

Dobra, tyle o Rossim. Wróćmy do samego toru. Pamiętacie krążące po sieci zdjęcia z domami, gdzie ludzie oglądają z balkonów wyścig? To jest mały pikuś! Imola to nie jest obiekt wyłącznie otoczony miastem. To jest tor, W KTÓRYM jest miasto. Serio! W środku toru macie normalne działki i domy mieszkalne. Niektóre mają wybudowane własne trybuny wysokości dwupiętrowego budynku, na które wchodzą sobie mieszkańcy. Jest tam też hotelik z restauracją. Są korty tenisowe i hipodrom. Jest normalny sad oliwny i małe gospodarstwo. Jest wreszcie park z oazą dla ptaków i ogromnymi starymi drzewami. Taki typowy park miejski, w którym normalnie żyją pawie i nic sobie nie robią z hałasu aut wyścigowych. A może są już po prostu głuche?

Sad oliwny we wnętrzu toru.

W tym parku jest też ujęcie wody źródlanej. To od niego z resztą pochodzi nazwa sekwencji zakrętów Acque Minerali. Mamy więc park, ulice, korty, domy, hotele i restauracje, no i sady na przyczepkę. Takiego wnętrza toru jeszcze na oczy nie widziałem. Nawet ogromny Circuit de la Sarthe, nie ma takiego miasta wewnątrz nitki. Coś niesamowitego, trzeba zobaczyć i poczuć, bo całość jeszcze okraszona typowym włoskim podejściem i stylem.

Tak, to wciąż wnętrze toru Imola!

Co do stylu i podejścia… jest ono dziwne i mieszane. Dokoła toru stawiano już nowe trybuny na metalowych kratownicach, prawdopodobnie przygotowując się do weekendu F1. Większość z nich była jednak jeszcze zamknięta na weekend WEC. Także głównie korzystało się ze starych trybun. Nie są one w ruinie, ale… no zdecydowanie pamiętają dawne czasy. W dodatku miejsca na nich są bardzo ciasne i małe, nienależące do tych wygodnych. Niemniej takie „wiekowe otoczenie” pomagało wczuć się w legendarny klimat toru i jego historii. Co ciekawe na przeciwnym biegunie były… toalety. Serio. Nie wiem czy to kultura Włochów, czy takie przygotowanie organizatorów, ale tamtejsze ToiToie były przez cały weekend bardziej czyste niż 90% tego co u nas na dworcach, czy nawet galeriach handlowych. Mało tego były to „klopiki luksusowe” – spuszczanie wody, mycie rąk, mydełko i klapka byśmy nie widzieli co pływa pod nami. Ja się na innej imprezie masowej z takim standardem nie spotkałem.

Kończąc wycieczkę dookoła toru doszliśmy do miejsca, do którego zajść po prostu trzeba. Zakręt (obecnie zakręty) Tamburello. Miejsce, w którym zginął Ayrton Senna. Miejsce, którego próżno szukać na innych torach, bo żadne nie ma takiej atmosfery mistycyzmu i kultu. Nie tylko pomnik, który jest niezwykle wymowny. To też ogrodzenie z flagami i wspomnieniami nie tylko o Ayrtonie, ale też o innych ofiarach tragicznego weekendu z 1994 roku (Ratzenberger).

Ściana, a właściwie płot pamięci ofiar tragicznego weekendu na Imoli z 1994 roku.

Wspomnieniami bardzo nietypowymi i poruszającymi. Od butów wyścigowych, przez części wyczynowych gokartów z dedykacją dla Ayrtona, a kończąc na… zdjęciu czyjejś żony przy pomniku Senny w tym dokładnie miejscu. Żony, która już odeszła, ale jej mąż chciał by wspomnienie zostało na tym torze.

Niezwykłe miejsce

Do tego Ayrton… jego sylwetka pochylona w zamyśleniu przed tymi wszystkimi „fantami”. Nie ma drugiego takiego miejsca na torach wyścigowych świata. Nie ma drugiej takiej historii, która po dziś dzień wzbudza podobne emocje. Nie ma drugiego tak mocnego przypomnienia, jak niebezpieczny jest motorsport.

Kolejna część relacji z 6 Hours of Imola 2024 – już wkrótce.

Leave a Reply

Discover more from 4 kolka i nie tylko

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading