Po F1 Grand Prix USA 2021

Chyba można powiedzieć, że Grand Prix USA 2021 spełniło oczekiwania. Mieliśmy kolejną odsłonę „walki tytanów”, a przy tym sukces samej imprezy. Taki sukces… po Amerykańsku.

Można czysto, prawda Fernando?

Po pierwsze i najważniejsze: cieszę się, że walka dwóch Panów bijących się o tytuł, nie skończyła się kolejną kraksą. Chociaż, delikatnie mówiąc, nie kibicuję Hamiltonowi, to wcale nie cieszyłbym się, gdyby np. Perez zrobił Lewisowi w pierwszym zakręcie „Bottasa z Węgier” i w ten sposób rachunek zostałby wyrównany. Szczerze nie lubię brudnego ścigania, dużo większą satysfakcję sprawia mi oglądanie kunsztu kierowców. Gości potrafiących jechać na centymetry bez kontaktu, przy ponad 200 km/h w zakręcie. Zdecydowanie wolę walkę na umiejętności. Poza tym uważam, że Perez jest zbyt klasowym zawodnikiem na takie jazdy.

A propos Pereza – wielu narzekało, że jego wynik był niezbyt imponujący. Wprawdzie był trzeci, ale strata do czołówki była znacząca, jakby jechał w innej lidze. Cóż, okazało się, że rzeczywiście jechał. Nie dość, że cały weekend walczył z przeziębieniem, to jeszcze od początku wyścigu nie miał dostępnego napoju do picia. Warto przy tym nadmienić, że weekend w Austin był chyba najcieplejszą rundą w tym sezonie, z temperaturami w okolicach 30 stopni. Sergio przyznał wprost, że po 2/3 dystansu zaczął tracić siłę w rękach i nogach. „Wszedł w tryb przetrwania” i dojechał. Już samo to jest niezłym sukcesem w jego stanie, a do tego wywalczył przecież podium… Szacun.

Alonso za to zdecydowanie zaliczył gorszy dzień. Niekoniecznie jeśli chodzi o umiejętności, ale podejście do rywalizacji i humorek. Najpierw w oczywisty sposób wypchnął Kimiego z toru, do czego niezbyt miał prawo, bo Fin był z nim na równi. Potem miał pretensję, że tamten nie oddał mu pozycji. Następnie w bezczelny sposób wyprzedził Giovinazziego poza torem, atakując w taki sposób, że gdyby nie unik Włocha, mielibyśmy kraksę. Potem natomiast zaczął się pluć do sędziów, że kazali mu oddać pozycję, po tak oczywistym i głupim manewrze. Jak Nando lubię, to w USA zdecydowanie powinien zająć się bardziej jeżdżeniem, a mniej politykowaniem i gadaniem przez radio.

Godny rywal

Red Bull pokazał, że nie boi się Mercedesa. Mało tego pokazali, że potrafią wygrywać, nawet gdy rywal jest w formie. Co najważniejsze chyba, to fakt, że potrafią też znaleźć tempo i odwrócić losy weekendu. Po pierwszych treningach wydawało się, że wyścig będzie spacerkiem dla Mercedesa. Tymczasem z każdą kolejną sesją, Red Bull zaczynał dystansować rywali. Jest to pewna odmiana, bo przez ostatnie lata to Mercedes był potęgą, jeśli chodzi o poprawę osiągów w trakcie weekendu. Chodzi oczywiście o ogromne zaplecze, niezmordowanie pracujące w fabryce, nad przesłanymi danymi. Pomogła także obecność Pereza w czołówce, czyli coś, o co RBR walczył od lat – posiadanie drugiego kierowcy w czubie wyścigu.

Swoją drogą nie wiem czy wiecie, skąd ostatni skok formy Meksykanina? Otóż okazało się, że poczuł się na tyle pewnie w bolidzie i zespole, że chyba jako pierwszy „drugi kierowca” od lat, zaczął odchodzić od ustawień bolidu wypracowanych pod Verstappena. Tak Gasly, jak i Albon bazowali na setupach Maxa, które są na tyle specyficzne, że nie potrafili wyciągnąć z nich prędkości. Jednocześnie nie udawało się wypracować żadnych zmian pod nich. Perez podobno mocno odszedł od tych nastaw i wreszcie ma auto, którym umie jeździć.

Potrafią też jeździć Panowie z Ferrari i McLarena. Dali nam tej jazdy niezły pokaz i walczyli ze sobą nieraz bardziej intensywnie, niż dwójka bijąca się w tym sezonie o Mistrzostwo Świata. Naprawdę dobrze się to oglądało. Przy okazji warto zauważyć, że nie tylko kierowcy, ale i sprzęt mocno się zmienił na przestrzeni sezonu. Jeszcze niedawno mówiliśmy o tym, że McLaren ma wyraźną przewagę. Tymczasem ostatnie 2-3 wyścigi to zdecydowana zwyżka formy Ferrari z Leclerciem niezagrożenie podążającym tuż za podium. Jak zawsze pozostaje pytanie – czy to już moment, gdy odbije się to na przygotowaniu do przyszłego sezonu? Wydaje się, że niekoniecznie. Binotto często zamiast na weekendach GP, przesiaduje w fabryce nadzorując prace nad autem na kolejny rok. Ferrari nie jest też uzależnione od ogromnych sum wypłacanych przez F1 na koniec rywalizacji. Myślę również, że dla Czerwonych 3. lokata nie jest AŻ TAK kluczowa, bo raczej myślą o biciu się z czołową dwójką. gromnych sum wypłacanych przez F1 na koniec rywalizacji. Myślę również, że dla Czerwonych 3. lokata nie jest AŻ TAK kluczowa, bo raczej myślą o biciu się z czołową dwójką. Przede wszystkim jednak zyski Ferrari biorą się z jednostki napędowej, a ta się nie zmieni, więc przewaga układu napędowego pozostanie na kolejne lata. Prawda jest taka, że kto trafił dobrze w nowe przepisy, dowiemy się za rok. Zawsze zostanie miejsce na pewien element loterii i zaskoczenia.

Sukces, ale bez radości

Trzeba wspomnieć o sukcesie Grand Prix USA 2021. Był to największy weekend wyścigowy w historii. Tor odwiedziło 400 tysięcy ludzi, więc więcej, niż u dotychczasowego rekordzisty, którym było oczywiście GP Wielkiej Brytanii. Wydaje się, że władze F1 wreszcie osiągnęły sukces, za którym wszyscy gonili od lat i rynek Amerykański otworzył się przed F1. Pora zadać głupie pytanie (choć podobno takich nie ma): czy to dobrze?

Z punktu widzenia biznesowego – na pewno tak. Gigantyczny rynek amerykański to nowe, równie gigantyczne pieniądze, które popłyną do sportu i zespołów. Jak się pojawią gigantyczne pieniądze, to może i pojawią się nowe tory? Może znajdą się fundusze, by dostosować legendarne Road America do wymagań F1? Tylko czy ktokolwiek by chciał w ten sposób „psuć” ów tor? Tak czy siak, wyścig F1 na którymkolwiek z amerykańskich klasyków, to by było coś!

Myślę jednak, że popularność w Stanach ma też swoją ciemną stronę, której próbkę już mieliśmy. Pełno gwiazd i celebrytów w boksach, ochroniarze ów ludzi znanych z tego, że są znani, odpychający dziennikarzy próbujących zadać im pytania… Taka komercjalizacja budząca we mnie najbardziej negatywne odczucia. Niezbyt mi się to podobało. F1 jest sportem, u podstaw swojej kultury, europejskim. Jeszcze. Nie pasuje mi robienie z tego show, jak na wyścigach NASCAR. Przywożenie trofeum dla zwycięzcy przez znanego koszykarza, wiezionego samochodem z rogami, uważam za zbędną szopkę. Za niesmaczne uważam to, że stał między zawodnikami na podium, w czasie odgrywania hymnów. Jest to dla mnie folklor i ciekawostka, którą mogę raz na sezon obejrzeć, ale nie co tydzień, przez połowę rywalizacji.

Nie czepiam się F1. Po prostu nigdy nie widziałem na takim np. Wimbledonie, czy Australian Open, by puchar dla zwycięzcy turnieju tenisowego wręczał, dajmy na to, raper, czy hokeista. Tak samo nie widziałem, żeby na Euro 2020 nagrody wręczali… kierowcy F1, a przecież mogli. Rozumiecie? Są sporty, które się przed takimi cudacznymi akcjami bronią. Są kulturą sportu samą w sobie, czymś co pielęgnują. F1 po przejęciu od Liberty zmienia się nieco w sport Amerykański pod tym kątem, czyli właśnie nastawiony na show, sport „casualowy” jeśli mogę tak powiedzieć. Tak lekki, by każdy mógł przysiąść i nabić oglądalność. Oczywiście robię hiperbolę i jeszcze do pełnej amerykanizacji daleko, ale trend jest zauważalny i nie każdemu musi się podobać. Powiem więcej: jeśli zaczniecie przeglądać komentarze w sieci, jest tam bardzo dużo negatywnych wypowiedzi, odnośnie stawiania szeroko pojętych celebrytów ponad kierowcami i zwykłymi fanami. Nikt nie chce oglądać jakiejś raperki pokazującej język, kiedy włączył telewizor, aby zobaczyć wyścig kierowców Formuły 1. Wydaje się to logiczne, ale chyba nie dla władz tego sportu.

Wracając na koniec do samego wyścigu. Czy był rozstrzygający? Nie. Nie ma wyścigów rozstrzygających. Rozstrzygająca jest suma punktów na koniec sezonu i to, czy ma się ich więcej niż rywal. Sumę tą poznamy dopiero za pięć wyścigów.

Leave a Reply

Discover more from 4 kolka i nie tylko

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading