Zespołowa salsa
Zwycięstwo było Nico potrzebne, ale… pół roku temu. |
Z wyścigami pod koniec sezonu takiego jak ten, kiedy oba mistrzostwa już są wyłonione, zawsze jest spory problem. Jak bowiem utrzymać poziom emocji, rywalizacji, zaangażowania zawodników i fanów, kiedy wszystko już rozstrzygnięte, a inżynierowie swobodnie mogą podkładać zawodnikom kolejne elementy już do testowania na przyszły sezon? Oczywiście nie tyczy się to całej stawki, przecież dla niektórych każdy punkt i każde miejsce jest na wagę złota, ale często gdy wszystkie karty są już na stole, to po prostu nie jest to. Tym bardziej warte odnotowania jest, że GP Meksyku pomimo niewdzięcznej roli i powrotu do kalendarza po 23 latach, było jednym z przyjemniejszych wyścigów, jakie mieliśmy okazję śledzić w tym sezonie.
Od razu na wstępie przyznam się, że wyścig i tor po przeróbkach zdobyły moje serce. Przeróbek było na tyle mało, że nie zabiły klimatu starego, pięknego toru, o dość prostym układzie. Skutkiem tego dostaliśmy „amerykańską Monzę”. Jeśli chodzi o atmosferę imprezy to jest to coś charakterystycznego dla żywiołowych narodów Ameryki Południowej: niesamowite reakcje i wrzawa. Coś podobnego przeżywa Dakar od czasu przenosin na kontynenty za oceanem. To entuzjazm i pasja, których współczesnej F1 tak bardzo przecież brakuje, a na które aż miło było patrzeć.
Co do samego przebiegu weekendu, to toczył się on niestety znów pod dyktando kierowców Mercedesa, tym razem jednak ze wskazaniem na Nico Rosberga. Popisał się on najlepszymi czasami w dwóch z trzech sesji treningowych, po czym wygrał kwalifikacje przed swoim zespołowym rywalem. Trzeba przyznać, że całkiem blisko Mercedesów był Sebastian Vettel i wydawało się, że będzie w stanie im zagrozić bez żadnej zewnętrznej pomocy, w regularnej walce na torze.
Kolizja Vettela z Ricciardo na pierwszym zakręcie. |
Wyścig szybko zweryfikował te przypuszczenia. Ogromny, jak na tory, po których obecnie jeździ F1, dystans do pierwszego zakrętu pozwolił stawce nieco się przetasować, ale dał też kierowcom czas na ustawienie się do wejścia w pierwszy zakręt. Najgorzej z tego zadania wywiązał się właśnie Vettel, który pierwszy zakręt przejechał nie jakby ścigał się otoczony przez całą stawkę, ale z jednym, może dwoma kierowcami. Ustawił się na zewnętrznej i idealną linią wyścigową zamknął zakręt do wewnętrznej zahaczając o jego szczyt. Jedyny problem polegał na tym, że w tłoku znajdował się tam Daniel Ricciardo, który nie miał gdzie się podziać. Doszło do kontaktu, czego wynikiem był kapeć w Ferrari i szybki koniec marzeń o walce z Mercedesami. Chwilkę później, bo przed upływem pierwszego okrążenia, wyścig zakończył się dla Fernando Alonso, w którego bolidzie nawalił moduł MGU-H. Zespół wiedział o tym problemie już w sobotę wieczorem, jednak nie mogli na tym etapie już nic poradzić, postanowiono więc wystartować by nie zawieść kibiców i przejechać ile się da. Udało się niewiele, a po światełku nadziei na poprawę formy po GP USA, zostały jedynie dogasające popioły.
Wyścig szybko zaczął się rozgrywać na strategie. Już na dziewiątym okrążeniu w boksie po pośrednie opony zameldował się Bottas. Jak się okazało miękka mieszanka zużywała się niektórym bardzo szybko i kluczem było prędkie się jej pozbycie, przy minimalizacji strat. Raikkonen po karze za wymianę podzespołów, szybko przebijał się do przodu stawki, tylko potwierdzając dobre tempo Ferrari. Jego kolega zespołowy zdążył już, po błędzie na starcie, przebić się do czołowej dziesiątki, nie na długo jednak, gdyż chwilę później się obrócił i spadł na 16. lokatę. Okno pierwszego pitstopu było wyjątkowo szerokie, bo trwało aż do 25. okrążenia, przynajmniej dla kierowców w teorii podążających ze strategią na dwa zjazdy.
Bottas wałczył z Red Bullami pod nieobecność Ferrari. |
Niestety miniona niedziela miała okazać się wyjątkowo pechowa dla Ferrari. Jeszcze przed wspomnianym 25. okrążeniem z wyścigu odpadł Kimi Raikkonen po kolizji z Bottasem, której skutkiem było połamane tylne zawieszenie. Szczerze przyznam, że trudno ocenić tu winę pod kątem przepisów, gdyż z jednej strony Bottas nie zrównał się z Raikkonenem, z drugiej Kimi nie zostawił swojemu rodakowi miejsca na torze, a ten, by uniknąć kolizji, mógł jedynie zniknąć, mimo iż do tej pory walczył w ramach obowiązujących przepisów. Mimo to jednak Raikkonen ostatnio chyba nieco zawodzi i o ile uważam, że rzeczywiście powinien walczyć, to powinien dowozić też jakieś, a nawet całkiem spore punkty, skoro dysponuje tak dobrym bolidem. Zamiast tego Fin często w efektowny sposób kończy wyścigi, nie zdobywając nic. Mistrz świata powinien choć umieć kalkulować, ale wiadomo również, że nie z takich umiejętności słynie Kimi.
Z przodu Rosberg całkiem skutecznie uciekał Hamiltonowi. Za nimi na czele reszty stawki, pod nieobecność Ferrari, pojawił się o dziwo Red Bull walczący z szybkimi Williamsami. Nikt z nich nie mógł jednak myśleć o gonieniu Mercedesów, których kierowcy jechali w swojej własnej lidze. Za nimi ładną walkę toczyło Torro Rosso Maxa Verstappena i zespół Force India w składzie z lokalnym faworytem, czyli Sergio Perezem. Gonił ich zespół Lotusa, który mimo chęci nie mógł dołączyć na stałe do walki szybszych rywali, natomiast mógł skutecznie dowieźć punkty, choć Pastor Maldonado ledwo wybronił się przed uderzeniem w barierę przed sekcją stadionową.
Perez, czyli lokalny faworyt, zaliczył solidny występ. |
W międzyczasie nieco dziwna sytuacja miała miejsce w Mercedesie. Na pitstop został wezwany Nico, a chwilę po nim również Hamilton. Powodem miały być obawy zespołu o wytrzymałość opon. Inżynierowie nie chcieli doprowadzić do sytuacji ze Spa, kiedy to Vettelowi wybuchła nadmiernie zużyta opona. Obaj kierowcy mieli ogromną przewagę nad resztą stawki, ewentualny pitstop mógł więc zmienić cokolwiek w rywalizacji wewnątrz Mercedesa. O ile Rosberg zjechał bez zająknięcia, to zawołany później Hamilton dyskutował, ewidentnie próbując opuścić ten zjazd i tym samym spróbować sięgnąć po zwycięstwo. W końcu jednak uległ wyraźnemu rozkazowi inżyniera wyścigowego, w zamian jednak żądając pełnej informacji o stanie zużycia opon, już po wyścigu. Myślę, że Panowie mieli sobie sporo do powiedzenia po tym weekendzie.
Wracając do tematu uderzeń, to nie wybronił się przed swoim Sebastian Vettel, który obrócił się po raz kolejny, tym razem skutecznie kończąc wyścig w barierach. Czterokrotny mistrz świata w pełni obwiniał siebie za słaby występ w Meksyku, co z resztą widać było już po samym wypadku. Rzadko widzi się obecnie kierowcę, który po opuszczeniu bolidu zbiera jego fragmenty z toru…
Niecodzienny widok, czyli sprzątający Sebastian Vettel. |
Zdarzenie to wywołało wyjazd samochodu bezpieczeństwa na tor, na którym wydawało się, że sytuacja jest już ustalona. Teraz Hamilton znów znajdował się za tylnym skrzydłem Nico ze sporą szansą na atak. Jak się jednak okazało, mistrzowi świata nigdy nie udało się podjąć takiej próby, a Rosberg po restarcie pewnie obronił swoją pozycję i utrzymał rywala na dystans do samego końca wyścigu. Podium uzupełnił Bottas finiszujący przed Kvyatem, Ricciardo i Massą. Pierwszą dziesiątkę uzupełnił zespół Force India, Verstappen i Lotus Grosjeana. Button potwierdził tragiczną formę McLaren-Honda kończąc na 14. pozycji.
Wyścig w Meksyku pokazał po pierwsze, że stare tory są dobre i coś w sobie mają. Po drugie, że południowoamerykański entuzjazm może dodać Formule 1 sporo uroku. Po trzecie natomiast, na przykładzie Hamiltona, coś, o czym wspominałem przy GP USA. F1 nie jest już w ogóle sportem zawodników, a rywalizacją dużych firm, za którymi stoją jeszcze większe pieniądze. Kierowca jest jedynie pracownikiem, pierwszoplanowym lecz tylko pracownikiem, realizującym zadania przydzielone w ramach swojej „grupy roboczej”. Już dawno nie jest panem swojego losu, sytuacji na torze, działającym w oparciu o wewnętrzne talenty, przeczucia i instynkty.