Dajcie wyścigom amerykański sen

Williams i Bottas, czyli najmilsze zaskoczenia ostatnich dni.

Tegoroczny sezon Formuły 1 teoretycznie możemy już uznać za zakończony. Vettel i Red Bull Racing zapewnili sobie tytuły. Alonso zapewnił sobie wicemistrzostwo. Wprawdzie toczy się jeszcze walka o ostatnie miejsce na podium indywidualnym oraz o dwa miejsca na podium zespołowym. Walka między zespołami toczy się także w dalszej części stawki i jest niemniej ważna, gdyż nagrodą są ogromne pieniądze, nieraz stanowiące o być albo nie być dla poszczególnych teamów. Jednak ta walka, którą co roku się najbardziej pasjonujemy jest już zakończona i szczerze mówiąc, była już dawno temu. Skoro przed nami jeszcze tylko wyścig na legendarnym Interlagos, a zbliża się bardzo krótka przerwa od F1, to powoli można zacząć zerkać w tył…

Wiele osób narzekało na przebieg GP USA, że nudne, że bez wielkiej walki, że wszystko już rozstrzygnięte. W sumie… trudno się z nimi nie zgodzić. Narzekać można było, podobnie jak i ja to robiłem, przez cały sezon. Dominacja Red Bulla i Vettela była jeszcze bardziej wyraźna niż rok temu. Ferrari zaspało jeszcze bardziej niż w sezonie minionym, Mercedes z trzymania tempa przez dwa okrążenia nielegalnie podciągnął się na podium konstruktorów, ale i to było za mało, a Lotus skończył tam, gdzie wszyscy się bali, przez jego problemy finansowe, a jednak i tak zyskując wiele dzięki świetnej postawie Raikkonena przez cały sezon oraz Grosjeana teraz, pod jego koniec. Wszystko to jednak marność i marność nad marnościami, skoro tytuł mistrza świata był już od dawna przydzielony, a wyścigi były zdominowane przez zakulisowe afery z oponami, i testami, same nie błyszczały przy tym wartką akcją, czego spora zasługa we współczesnych wynalazkach jak DRS, czy samych torach.

Vettel i historyczne, ósme zwycięstwo z rzędu.

Mnie jednak w Grand Prix USA coś się jednak spodobało. Spodobała mi się (a jakże) ładna, choć nie genialna na tyle, na ile go stać, jazda Fernando Alonso, który choćby na pierwszym zakręcie toru kilkukrotnie ośmieszał przeciwników w ten sam sposób, co innym nie wychodziło tak pewnie i tak powtarzalnie. Podobała mi się jazda środka stawki, który walczył, odważnie mierząc się z czołowymi teamami, jeśli była tylko taka możliwość. W ogóle zdaje się, że przód stawki zacieśnił się, podgoniony nieco przez środek. Jak zwykle poza zasięgiem wszystkich pozostaje jednak Red Bull, co zależnie od tego komu się kibicuje, także czy kibicuje się zawodnikowi, czy widowisku sportowemu, ma swoje plusy i minusy. No i oczywiście podobała mi się jazda Bottasa, który nareszcie wydobył Williamsa z czeluści niebytu w ogonie stawki. Rany, jakże przyjemnie jest oglądać tak klasyczny, legendarny zespół, będący żywą historią tego sportu, wreszcie potrafiący nieco powalczyć.

W tym wyścigu podobało mi się także nieco innych aspektów, a możliwe, że wpływ na to miała moja zeszłotygodniowa wizyta w kinie i seans filmu „Wyścig”, którego opisywać zdaje się nie trzeba. Dość powiedzieć, że opowiada o rywalizacji Nikiego Laudy i Jamesa Hunta na torach Formuły 1 i poza nimi. Film zabiera nas z powrotem w czasy kiedy F1 była nie tylko niesamowicie emocjonująca, ale i strasznie niebezpieczna. Rocznie ginęło wtedy średnio dwóch kierowców królowej motorsportów. Poziom bezpieczeństwa, a i samej opieki nad kierowcami, w tamtych czasach zupełnie nie był brany pod uwagę, dlatego ginęli tak często i nieraz w porażających okolicznościach. Mimo, że od lat sześćdziesiątych Jackie Stewart był niepisanym ambasadorem bezpieczeństwa w tym sporcie, na prawdziwy jego rozwój trzeba było jeszcze poczekać. Tymczasem chyba ironią świadomości ludzkiej jest to, że wszystkie wydarzenia uważamy za tym bardziej emocjonujące, im bardziej są niebezpieczne. To jednak tylko jedna z wielu składowych, które tworzyły ówczesny obraz Formuły 1. Sportu gwiazdorów, błyskających fleszy, niepokornych chłopców, dużej swawoli, ale także i honoru, szacunku dla przeciwnika, czy wreszcie pewnej magii, podniosłości, dumy towarzyszącej najważniejszej serii wyścigowej na świecie i walce o tytuł mistrza świata. Tych ludzi uważano za bohaterów, niemal herosów i pionierów, którzy ryzykowali swoje życie wsiadając do pojazdów, mogących stać się ich trumnami na każdym kolejnym zakręcie, czekającym po drodze.

Filmowy James Hunt i Niki Lauda.

Jaki to ma związek z GP Stanów Zjednoczonych? Ano tak oglądając transmisję stwierdziłem, że oprócz bardziej zawziętej rywalizacji brak nam właśnie tego. Tych emocji. Dumy. Ryzyka. Poczucia bycia świadkiem czegoś niezwykłego. Nikt przecież nie chce by tam, na torze, ktokolwiek ginął, dlatego też należy przyklasnąć wszelkim zmianom poprawiającym bezpieczeństwo. Oczywiście można dyskutować gdzie jest granica, skoro kierowcy sami zaczynają narzekać na nowoczesne tory, czy też jak kto woli, połacie betonu z wytyczonymi na nich torami, że są zbyt mało wymagające, że sami nie przywiązują już tak wagi do zmieszczenia się w torze, skoro za wypadnięcie nie ma praktycznie żadnej kary. Chodzi jednak też o tą całą otoczkę. Gdzie ona się podziała? Gdzie te indywidualności w pitlane? Ja wiem, że teraz to pełen profesjonalizm i każdy skupiony na swojej pracy, ale jeśli kierowca nie siedzi w bolidzie to już musi pędzić na spotkanie z dziennikarzami i grzecznie odpowiadać na pytania. Gdzie te podniosłe chwile? Jak mamy być ich świadkami, skoro zdawało by się taką prostą rzecz, a tak symboliczną, wciąganie flagi na masz, zamieniono na obracające się plansze? To dlatego tak spodobało mi się GP USA. Amerykanie są mistrzami w okazywaniu przerysowanego patriotyzmu i dumy ze swojego państwa, które tutaj, w sporcie cierpiącym na niedostatki takich emocji, okazały się być jak najbardziej na miejscu. Hymn, śpiewy narodowe, barwy narodowe w każdym miejscu. Zabrzmi naiwnie, ale tego właśnie patosu, tego patrzenia na „tych wspaniałych mężczyzn w ich zap*****lających maszynach” mi brakuje. Zdaje się nie tylko mi bo nawet Vettel zyskał sobie przychylność ludzi kręcąc bączki po swoich wygranych nie bacząc na kary. Już to kiedyś mówiłem, ale co to za sport, gdzie zawodników kara się za okazywanie pozytywnych emocji po wygranej? Czy nie dotarliśmy do jakiś granic paranoi, czy może granic pazerności na kasę? Czy przypadkiem nie oglądamy kukiełek w teatrzyku portfeli wielkich ludzi?

Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania. Co mogę natomiast powiedzieć, to szczerze polecam film Wyścig. Dobry film w ogóle, a pozycja obowiązkowa i najlepszy film dla każdego maniaka wyścigów, jaki widziałem w kinach w ogóle! Mogę powiedzieć także to, że jaka by ta Formuła 1 nie była, to coś jednak przy niej trzyma. Może to właśnie ta nadzieja i oczekiwanie na chwile tak przepełnione emocjami jak finał na Interlagos 2008? Tegoroczny już taki nie będzie z pewnością, ale za rok, któż kto wie?

Jeden komentarz do “Dajcie wyścigom amerykański sen

Leave a Reply

Discover more from 4 kolka i nie tylko

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading